Naszły mnie kolonijne wspomnienia, gdy w ramach wycieczki „Kierunek GZM” przyszło mi objeżdżać miasto poczciwym autobusem typu Ogórek. Przypomnę, że był to Jelcz 043 – autobus międzymiastowy, produkowany w latach 1959–1986 przez Jelczańskie Zakłady Samochodowe, w Jelczu. Model był licencyjną odmiana czechosłowackiego autobus Skoda 706.
Przez lata jeździliśmy z żoną jako opiekunowie na turnusy letnie i zimowe najczęściej właśnie Ogórkiem, a potem Ikarusem. Wyjeżdżaliśmy zazwyczaj spod zakładu pracy organizującego turnusy. Miejsce zbiórki było już długo przed wyjazdem oblegane przez uczestników i ich rodziców. Jedni podekscytowani byli podróżą, a opiekunowie, głównie matki, pełni niepokoju, jak ich pociechy sobie same poradzą.
Kiedy wreszcie nastąpiła chwila wyjazdu, nastał czas zjadania tego, co rodzina przygotowała na kilkugodzinną zazwyczaj jazdę. Na efekt – w Ogórku bez powszechnej dzisiaj klimatyzacji, przy przedostającym się do pojazdu smrodzie paliwa – nie trzeba było długo czekać. Przeładowane żołądki domagały się uwolnienia od nadmiaru „dobroci”. Dobrze było, jeśli delikwent zdążył zgłosić problem, a kierowca zdołał się zatrzymać. Najczęściej bywało znacznie gorzej, więc pozostało prowizoryczne sprzątanie, mycie, ale fetor zazwyczaj pozostawał i towarzyszył do końca podróży. Wspomnę tu chłopaka, który walczył z nudnościami, lecz w końcu uległ i bluznął wprost na spodnie siedzącego przed nim i drzemiącego wychowawcę…
Nocne podchody i… duża pomyłka
Na koloniach zadaniem, a jednocześnie często problemem opiekunów było zagospodarowanie dnia w ten sposób, by podopieczni przez cały czas byli zajęci. Zawsze przydawał się kolonijny repertuar piosenek, który wychowawcy mieli opanowany lub zapisany w specjalnych zeszytach, który na bieżąco uzupełniano. Wieczorami lub przy złej pogodzie organizowano przeróżne festiwale (tańca, piosenki), konkursy rysunku, turnieje sportowe, wędrówki.
Przypominam sobie nadzwyczaj udane występy piosenkarskie braci Roberta i Marcina Kindlów. Nasuwa się także wspomnienie kierownika kolonii, który zorganizował nocne podchody polegające na tym, że jedna grupa się ukryła, a druga była tą szukającą. Problemem było, iż pomyłkowo oznaczył obydwie grupy jako ukrywające się. W efekcie obie przesiedziały w leśnej głuszy do późnych godzin…
Wspominam pieszą wycieczkę, pod opieką przewodnika górskiego, na Baranią Górę. Wyszliśmy przy pięknej pogodzie. Przewodnik zalecił lekki strój, no i odpowiednie obuwie, z czym było już gorzej. Tuż przed szczytem złapała nas burza, więc z duszą na ramieniu zaczęliśmy odwrót. Lunął deszcz, drastycznie obniżyła się temperatura. Dzieci były przerażone, wychowawcy też, lecz nie mogli tego okazać. Doszło do tego, że trzeba było młodszych uczestników nieść i okrywać foliowymi woreczkami. Szczęśliwie doszliśmy do naszego Ogórka i przemoczeni podjechaliśmy do miejsca kwaterowania. Opiekunowie byli wykończeni, dzieci zmęczone poszły do pokojów.
Usypiająca cisza trwała około godziny, bowiem koloniści nader szybko się zregenerowali i rozpoczęli zabawy: jedni ruszyli do gry w piłkę, inni zaczęli się gonić. Tu nastąpił kolejny problem. Grupa może z pięciu osób z młodszej grupy biegała między pokojami, które miały wspólny taras. Wychowawca nie zdążył zareagować, gdy jeden z uciekających pociągnął za sobą przeszklone drzwi, a biegnący za nim uderzył kolanem w szybę i oczywiście bardzo poważnie pokaleczył sobie nogę. Po założeniu prowizorycznego opatrunku udaliśmy się na pogotowie, gdzie nie obeszło się bez szycia. W efekcie należało zmodyfikować plany na kolejne dni, które zaczynaliśmy od wizyty u lekarza.
Wyjazdy kolonijne organizowały zakłady pracy
W Świętochłowicach wyjazdy na kolonie letnie, a także zimowe organizował właściwie każdy większy zakład pracy, a konkretniej działy socjalne wespół ze związkami zawodowymi. Większość zakładów miała swoje ośrodki, domy wczasowe. Zdarzało się, że przedsiębiorstwa nawiązywały współpracę i wyjazd był dla dzieci pracowników z różnych firm. Najczęściej mieliśmy pod opieką młodych ludzi z: Kopalni Polska, Rejonowego Przedsiębiorstwa Remontowo-Budowlanego, ZUT Zgoda oraz chorzowskich Zakładów Chemicznych Hajduki. Jeździliśmy nad morze i w góry. Dla wielu uczestników były ta pierwsze kontakty z tymi regionami kraju. Trafiały się także wyjazdy zagraniczne. Miejsce kolonii było nader ważne, lecz dla dzieci ważniejsza była atmosfera tej formy wypoczynku, no i nowi, ale często też już znani uczestnicy.
Były to czasy, gdy na koloniach uczestnictwo we Mszy świętej było zabronione. Zatem dla zainteresowanych, przy ogólnym poklasku, zapraszano księdza z najbliższej parafii i organizowano Msze w większym pomieszczeniu. Chętnych nigdy nie brakowało, a mogę nawet stwierdzić, że tylko jednostki nie brały w tym udziału. Przypominam sobie opiekuna (sekretarza PZPR pracowników oświaty w jednym ze śląskich miast), który nie tylko z tolerancją i kulturą odnosił się do tego wydarzenia, ale sam brał w nim czynny udział. Ot, ówczesna polska rzeczywistość.
Pamiętam także zaproszony na kolonijny występ zespół Gitary Niepokalanej, czyli grupę składającą się z kleryków WSD Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Wywoływali aplauz. Z przyjemnością odtwarzam sobie filmowe nagrania z ich występów i spontaniczne reakcje kolonistów.
Konkursy czystości w pokojach
Uczestnicy byli bardzo zaangażowani w realizację kolonijnego regulaminu, więc nikt nie sarkał, że musi po posiłku odnosić naczynia w oznaczone miejsce, że były dyżury i nakrywano do stołu, że brało się udział w komisji oceniających czystość w pokojach. Dla wielu nowością było to, że muszą sami sobie, i to w sposób niemal wojskowy, ścielić łóżka, że rzeczy osobiste muszą być ułożone, a nie wrzucone byle jak. To było takie przygotowanie do tego, co jest przydatne w późniejszych życiu.
Skoro mowa o czystości, to przypominam sobie uczestnika, który w ośrodku kolonijnym w Przyjezierzu (w województwie kujawsko-pomorskim) położonym wśród lasów, w miejscu, „gdzie kruki zawracają”, sypiał nie w piżamie, lecz w zielonym dresie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że dres ukrywał fakt, iż chłopiec mył tylko twarz, dłonie i stopy, czyli te części ciała, które były sprawdzane przez wspomnianą komisję czystości. Był to chłopak chętnie grający w piłkę nożną, a boisko stanowiło klepisko, z którego unosił się pył i wszelki brud osiadał na grających. Jednak ci, po meczu myli się, a ten delikwent nie. Poinformował o tym wychowawcę kolega chłopaka, który dostał uwagę za źle pościelone łóżko. Wtedy też okazało się, że walizka tego uczestnika skrywała wszelką potrzebną, wyprasowaną zmianę bielizny, oczywiście z piżamą na czele.
W tej miejscowości mieliśmy prawdziwy „ubaw” ze sklepową, która rachunki kasowe sprawdzała licząc na kartce, a napój „7 up”, z uwagi na dziwną grafikę nazywała „zup”.
Kolonijne wizyty rodziców
Zmorą dla opiekunów były wizyty rodziców, opiekunów. Kiedy kolonie były stosunkowo blisko, jak np. w Wiśle, były one co tydzień. Rodzice zwykle zabierali swe pociechy w teren (za pisemnym potwierdzeniem), faszerowali je różnymi produktami ówczesnej gastronomii, no i w efekcie często potem były problemy żołądkowe, z którymi musiał już borykać się wychowawca lub /i higienistka.
Znów odwołam się do wspomnień. Pewna mama zapytała w trakcie takiej wizyty: „Jak z jedzeniem, jak jecie?” „A dobrze – odparł opiekun – jemy zawsze salami”. Kobieta zrobiła duże oczy, wszak był to czas kryzysu i taki produkt, jak salami, trudno było dostać. „No najpierw jedna sala, potem następna, a w końcu trzecia” – z powagą dodał wychowawca. Przypomnijmy, że uprawnienia do pracy wychowawcy kolonijnego miał czynny nauczyciel, inni musieli ukończyć odpowiedni kurs. Na zaświadczeniach gromadziło się pieczątki z potwierdzeniem wyjazdu. Był to swoisty paszport stażowy.
Ośrodki kolonijne poddawane były licznym kontrolom. Najczęściej zjawiał się Sanepid przeglądając stan pokoi uczestników, sanitariaty i kuchnię. Pojawiały się także kontrole z ramienia miejscowych władz oświatowych. Pamiętam kolonie w Wiśle, które prowadziliśmy wspólnie z żoną. Kontrola przyszła w połowie turnusu, bez zapowiedzi, więc musieliśmy na szybko zmieniać plany dnia.
Dwie bardzo władcze panie skrupulatnie przeglądały program kolonijny i dziennik z jego realizacji, zaświadczenia uprawniające do pracy. W pewnej chwili jedna z nich zażądała okazania protokołu spotkań Rady Pedagogicznej. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy złościć. W sumie dwie osoby pracujące jako wychowawcy, do tego małżeństwo i według tej „jasno oświeconej” mieliśmy odbywać spotkania jako Rada Pedagogiczna. Nie bez przyczyny PRL nazywano krajem narad, gdyż jedna narada goniła drugą, a większość była zbędna i podejmowała zazwyczaj absurdalne decyzje. Oczywiście nie miałem takiego protokołu, więc dostałem negatywną uwagę.
„Ogniska już dogasa blask”
Charakterystyczne były też zawsze powroty z kolonii. Wtedy potrzebne były wiosła i łodzie, by poruszać się w ogromie wylewanych łez. Bowiem te, zazwyczaj dwu lub trzytygodniowe wyjazdy, pozwalały na zawarcie więzów przyjaźni, którą niektórzy utrzymują po dzień dzisiejszy. Zaś atmosferę kończącą kolonijny pobyt zawsze oddawała znana i lubiana piosenka, którą śpiewano w czasie pożegnania:
„Ogniska już dogasa blask/ Braterski splećmy krąg/ W wieczornej ciszy, w świetle gwiazd/ Ostatni uścisk rąk// Kto raz przyjaźni poznał moc/ Nie będzie trwonić słów/ Przy innym ogniu, w inną noc/ Do zobaczenia znów// (…) Nie zgaśnie tej przyjaźni żar/ Co połączyła nas/ Nie pozwolimy by ją starł/ Nieubłagany czas// Przed nami ognisk nowych moc/ I moc młodzieńczych snów/ Przy innym ogniu w inną noc/ Do zobaczenia znów”.
Może dawni uczestnicy kolonii rozpoznają się na zdjęciach? Może Czytelnicy także mają miłe wspomnienia z takich wyjazdów?
(map)
Może Cię zainteresować:
Planty czy Park Jordanowski? Historia urokliwego miejsca w Świętochłowicach
Może Cię zainteresować:
Dinozaury z Gimnazjum Przemysłowego Huty Florian w Świętochłowicach
Może Cię zainteresować: