Książka wyszła spod pióra Ewa Prochaczek i Ryszarda Tila. Pani Ewa jest osobą zaprzyjaźnioną z wieloma dziedzinami sztuki. Spod jej ręki wychodzą cacka ceramiki artystycznej.
W maju, w krakowskiej „Piwnicy pod Baranami” odbędzie się wystawa jej prac plastycznych, a w rodzinnym Mikołowie w kwietniu ekspozycja fotograficzna.
Poza tym Ewa Prochaczek maluje, rysuje, tworzy poezję i śpiewa (wydała płytę ze śląskimi szlagierami). „Remedium” to książka osobista, choć w króciutkim wstępie można przeczytać, że wszystkie wydarzenia są fikcją literacką. Zresztą to nie ma znaczenia, czy wątki osobiste są tworem fantazji czy też mamy do czynienia z próbą rozliczenia się z bolesnym fragmentem życia autorki. Ważne, że wspomnienia o Lipinach są prawdziwe. W trudnych momentach, artyści uciekają w świat swojej sztuki. Podobnie uczyniła bohaterka „Mojego remedium”. Szukając przystani, która pozwoli jej przetrwać życiową burzę, znalazła ją - na szczęście dla Lipin - w powrocie do wspomnień z dzieciństwa. Retrospekcyjna część książki została napisana gwarą. Trudno, aby było inaczej, bo w Lipinach sprzed kilkudziesięciu lat, mówiło się tylko po śląsku. Przy ulicy Nowotki mieszkali dziadkowie Ewy Prochaczek. To był świat dobrych ludzi, żyjących według prostych i uniwersalnych zasad. Bohaterce książki można jedynie pozazdrościć. Szkoda, że nie wszyscy w trudnych chwilach możemy wracać do takich wspomnień.
To jest opowieść o cza sach, kiedy solidarność i życzliwość były normalnością
Rozmowa z Ewą Prochaczek
- Retrospektywna część książki dzieje się, kiedy miała Pani mniej więcej sześć lat. Mieszkała Pani wtedy w Katowicach. Jak dojeżdżała Pani do Lipin, do babci i dziadka?
- Zwyczajnie. Mnie i moją o dwa lata starszą siostrę, mama wsadzała do tramwaju linii „11” i jechałyśmy bezpiecznie, pod okiem konduktorki, do Lipin. W pewny momencie konduktorka wołała „Lipiny - Zdrój, wysiadać!”. Wiedziałyśmy, że jesteśmy na miejscu.
- Kim byli babcia i dziadek?
- Richard i Elfryda należeli do towarzyskiej śmietanki przedwojennych Lipin. Prowadzili sklep z artykułami „kolonialnymi”. Mieli piękne, przestronne mieszkanie. Kiedyś wpadł mi w ręce stary, niemieckojęzyczny katalog firm w przedwojennych Lipinach. Oprócz sklepu dziadka było tam wymienione całe mnóstwo zakładów usługowych, restauracji, sklepów, warsztatów rzemieślniczych. Lipiny tętniły życiem gospodarczym, kulturalnym i towarzyskim.
- Co było po wojnie?
- W 1945 roku do Lipin wkroczyła Armia Czerwona, czyli jak mawiali pamiętający te czasy mieszkańcy: „Rus wlozł”. Dziadków wyrzucono z mieszkania. Stracili sklep, stracili wszystko. Zakwaterowano ich na trzecim, ostatnim piętrze w familoku przy ul. Nowotki. Dziadek zaczął pracować na kopalni, a babcia sprzedawała na targu. Oni nie cierpieli nazistów i komunistów za to, że nie szanowali Boga. Babcia zmarła piękną śmiercią. Pewnego zimowego dnia poszła się pomodlić do kościoła w Lipinach i zasnęła tam na zawsze.
- Jak wyglądało życie w lipińskim familoku...
- Dla współczesnych pokoleń, żyjących w ciągłym stresie, strachu, niepewności, braku zaufania do innych ludzi, to może brzmieć jak bajka albo odkurzony scenariusz dla Kazimierza Kutza, z czasów kiedy zajmował się kręceniem filmów o Śląsku. Ale to nie był film. Tak się kiedyś żyło. W familoku było czysto, serdecznie, ciepło, a solidarność i życzliwość były normalnością. Wspólny kran na sieni był miejscem towarzyskich spotkań i centrum wymiany plotek. Jeżeli u kogoś w domu piekło się placki, zaraz w kuchni pojawiała się cała czereda dzieciaków z placu. Nie było w zwyczaju zamykać drzwi od środka. Ludzie żyli z sobą w zgodzie i serdeczności, nie tylko z tego powodu, że byli dobrzy z natury, ale także dla własnej wygody.
- Bieda nie przeszkadzała?
- Podam taki przykład. Na naszym placu, jak przy każdym familoku, stały chlewiki. W dwóch chlewikach przekuto ścianę, aby mogła tam mieszkać pewna rodzina. Małżeństwo z siedmiorgiem (przynajmniej) dzieci. Bieda była u nich straszna. Mieszkali dosłownie na klepisku. Dzieci golili na „zero”, aby nie obeszły ich wszy. Pomagaliśmy im, jak się tylko dało. Tyle dla nich mogła zrobić familokowi społeczność, że nie chodzili głodni. Uwierzy Pan, że oni nigdy się nie skarżyli?
- Dziś byłaby u nich Ewa Jaworowicz z kamerą.
- Sytuacja tych ludzi byłą tragiczna, ale oni żyli - na swój sposób - z godnością. Nigdy się nie skarżyli, nie pomstowali, nie mieli pretensji. Lubiłam się bawić z ich dziećmi. Powiedziałam nawet kiedyś mojej babci, że gdyby jednego z ich synów porządnie umyć, mogłabym się z nim ożenić.
- Co zostało z tamtych Lipin?
- Świat się zmienił od tamtych czasów. Ludzie żyją teraz inaczej. Nie ma już takich Lipin, takiego Śląska i takich więzi społecznych. Coś z dawnych Lipin jednak zostało. Podziwiam patriotyzm lokalny i dumę Lipinioków. Mają swoje stowarzyszenia, chóry, dom kultury. Próbują przywrócić Lipinom dawny blask i jestem przekonana, że im się to uda.
Rozmawiał: Jerzy Filar
Specjalnie dla Czytelników „Naszej gazety”!
Naprzód Lipiny!
Choć niy jest to koniec świata
Łobok Chebzie, Chropaczów, Piaśniki
Lipińskie, piękne, łońskie lata,
Zdeptane już mają szczawiki.
Sam gruby już niy fedrują
Silesia niy wonio cynkiem
W familokach tynki sie sujom
Jo tyż już nie jest tym samym synkiem.
Już nie raduje „Naprzód Lipiny”
Świdra poety nikt nie pamiynto
Chciołbych doczekać taki godziny
Łodrodzynio Lipin - Ślonskie Świynto.
Zaś bydymy jedno wielko familijo
Żodyn nie powiy, że my som hołota
Myśla, że jutro lepszego już je wilijo
Naprzód Lipiny! Prowadzi „Grota”.
Ewa Prochaczek i Ryszard Til