Syn zamordował matkę. Zadał 27 ciosów krawieckimi nożycami
Najpierw wspomnijmy wydarzenie z roku 1932. Wtedy to przy ulicy Aptecznej 11 (obecnie Pocztowa) doszło do zabójstwa 89-letniej Anastazji Kokot. Zabił ją jej 46-letni syn Roman. Matka przebywała w domu starców sióstr boromeuszek przy ul. Farnej (obecnie ks. biskupa Kubiny), ale nim tam trafiła, mieszkała z synem lekkoduchem i opiekowała się nim. Twierdziła, że jest jeszcze młody i głupi, że na pewno z czasem spoważnieje.
Mężczyzna zatrudniony był w miejscowej kopalni, lecz z powodu kryzysu gospodarczego często był na tzw. świętówkach, czyli pracował tylko dwa razy w tygodniu. Domem się nie interesował, chociaż matka prosiła go o to. W końcu jednak miarka się przebrała i pani Anastazja za radą pozostałej dwójki dzieci, które już miały swoje rodziny, zdecydowała się sprzedać mieszkanie przy ulicy Szkolnej i przenieść do sióstr boromeuszek.
Roman z konieczności zamieszkał u starszej siostry przy ul. Długiej 44 (obecna Wyzwolenia). U boromeuszek starsza pani miała opiekę i dużą swobodę, więc odwiedzała przyjaciółki. Natomiast syn narzekał, gdyż mieszkanie siostry było ciasne, ona dorabiała jako krawcowa, więc nie miała czasu i nie poświęcała mu uwagi. W efekcie Roman popadł w depresję, chciał się nawet utopić w stawie Martin. Pewnego dnia zabrał siostrze nożyce krawieckie i poszedł do boromeuszek, by rozmówić się z matką. Jednak jej nie zastał, lecz dowiedział się, że poszła do koleżanki (Mzykowej) na Apteczną.
Postanowił tam pójść. Drzwi otwarła Mzykowa i zaprosiła do środka. Matka ucieszyła się z wizyty syna. W trakcie rozmowy dowiedział się, że jest zadowolona z obecnego życia. To było za dużo dla Romana. Wykrzyczał, że jemu jest źle i rzucił się na matkę z nożycami. Zadał jej 27 ciosów. Mzykowa próbowała go odciągnąć, lecz nie dała rady. Matka nie przeżyła, syn został zatrzymany, a potem sąd uznał, że Roman jest niepoczytalny i skierował go do zamkniętej lecznicy.
Zabójstwo na Martinszachcie. Zginęła 35-letnia kobieta
W tymże roku doszło też do zabójstwa na Martinszachcie, czyli Kolonii Marcina. Miał tam swoje pole ziemniaczane Paweł Kowolik. Czasy były ciężkie, więc wielu bezrobotnych kradło z jego i pól sąsiadów ziemniaki. Dla wielu był to jedyny sposób na zdobycie pożywienia. Pewnego wieczoru Kowolik razem z sąsiadem Melchiorem Gajdą, rozeźleni stratami, poszli pilnować pola. Obchodzili je kilka razy, a gdy już chcieli wracać zobaczyli na drodze grupkę ludzi. Kowolik krzyknął by się zatrzymali. Ci zaś zaczęli uciekać, wówczas Kowolik sięgnął po swój pistolet i zaczął strzelać.
Dwaj uciekający mężczyźni wysforowali się do przodu, a towarzysząca im kobieta została z tyłu, a Kowolik wciąż strzelał. W pewnej chwili kobieta odwróciła się i została trafiona w skroń. Kula utkwiła nad okiem i niewiasta zmarła na miejscu. Ofiarą była 35-letnia Agnieszka Morys, matka trójki dzieci. Kowolik z Gajdą uciekli, Kowolik schował broń w gramofonie i wymógł na Gajdzie milczenie, lecz ten, przerażony, opowiedział wszystko napotkanemu strażakowi.
41-letni Kowolik trafił przed Sąd Okręgowy w Królewskiej Hucie. Tam tłumaczył się, że bronił swego dobytku, że mało zarabia, że denerwują go złodzieje, nieroby, a o tym, że ta trójka nimi była, świadczyła ich ucieczka. Ci zaś twierdzili, że uciekali, bo słyszeli krzyki i strzały. Sąd miał więc problem, ale w końcu skazał Kowolika na 10 miesięcy więzienia.
Próba zabójstwa i… samobójstwo
Poruszenie wywołało też wydarzenie, do jakiego doszło w Świętochłowicach przy ulicy Bytomskiej 19. Mieszkał tam wywiadowca policyjny Franciszek Grencel z żoną i córeczką. Pewnego razu nie zjawił się w pracy, co zaniepokoiło kolegów, więc poszli do niego do domu. Pukali, stukali, lecz nikt nie otwierał, ale zza drzwi słyszeli głośny płacz niemowlęcia. Zadecydowali się na tzw. wejście siłowe, czyli wyważyli drzwi. Na podłodze w kuchni znaleźli martwą Stefanię Grenclową, a obok niej leżący pistolet. W pokoju zauważono rannego jej męża, a w łóżeczku trzymiesięczne niemowlę.
Grencel trafił do szpitala, dzieckiem zajęła się jego rodzina, gdyż Stefania pochodziła ze wschodnich kresów, z rodziny zamożnych restauratorów, więc tu nie miała nikogo. Podjęto śledztwo. Początkowo podejrzewano napad, jednak sąsiedzi nie słyszeli żadnych odgłosów. Twierdzili też, że Grenclowie to udane małżeństwo, lecz on był wybuchowy, za to ona nad wyraz spokojna. Kiedy Grencel wydobrzał w szpitalu na tyle, że mógł zeznawać, to stwierdził, że nic nie pamięta.
Jednak śledztwo wykazało, że Grenclowa cierpiała „na melancholię”, gdyż czuła się samotna. Okazało się również, że już dawniej cierpiała na zaburzenia psychiczne, lecz jej matka nie poinformowała o tym Grencla, gdyż uważała, że po ślubie to minie. Prawda okazała się niestety inna. Depresja się pogłębiła i doprowadziła do tragedii. Matka kobiety nie mogła sobie tego darować i utopiła się. Tak więc winną okazała się Stefania, która feralnego dnia podeszła do męża od tyłu i strzeliła mu w głowę. Na szczęście kula wyszła okiem i nie uszkodziła mózgu. Następnie położyła niemowlę koło małżonka i zastrzeliła się.
Napadł i… sam zginął od ran
W latach trzydziestych XX wieku wielu ludzi trudniło się przemytem. Wśród nich byli też dwaj chropaczowianie: Teodor Szafraniec i Józef Diskat. Pierwszy mieszkał przy ul. Szkolnej, drugi przy Kościelnej. Granica państwa była niedaleko, w Łagiewnikach. Mężczyźni przemycali z Polski do Niemiec żywność, a do Polski artykuły przemysłowe. W ten sposób radzili sobie z kryzysem gospodarczym tych lat. Współpracowali, lecz też konkurowali z sobą, gdyż obaj fascynowali się dziewczyną z sąsiedztwa – Emmą. Po pewnym czasie wzajemna zazdrość spowodowała wyłom w przyjaźni oraz współpracy, a gdy Emma wybrała Szafrańca – doszło do konfliktu.
Najpierw skończyła się współpraca na gruncie przemytniczym, bo Szafraniec stał się statecznym człowiekiem i wycofał się z procederu. Diskat zaś uważał, że to tylko maskowanie się i Szafraniec działa teraz na własną rękę. Dlatego też wyraźnie szukał zaczepki. Okazja nadarzyła się wtedy, gdy ktoś odebrał za niego paczkę z poczty. Paczka była niezwykła, gdyż posiadała skrytki, gdzie umieszczono przemycane towary. Teraz były to zegarki i wieczne pióra. Diskat doszedł do wniosku, że paczkę podjął Szafraniec. Najpierw swoje żale wylewał przy piwie w miejscowej knajpie i zapowiedział dwom kompanom (Ryszardowi Fickowi i Wilhelmowi Rybce), że policzy się z Szafrańcem. Odwodzili go od tego zamiaru, lecz bezskutecznie.
Późnym wieczorem zastukał do Szafrańców, otwarła mu Emma. Nie wpuściła go do mieszkania, więc podchmielony Diskat w sieni wykrzykiwał jej podejrzenia o paczce. Kobieta chciała zatrzasnąć drzwi, lecz Diskat wyjął nóż, wepchnął kobietę do mieszkania i szukał jej męża. Ten leżał już w łóżku. Dopadł do niego, a wtedy Emma złapała pogrzebacz i zaczęła okładać zbira. W uderzenia wkładała całą swą złość i niepokój o rodzinę. Diskat uciekając spadł ze schodów, lecz ta dopadła do niego i waliła dalej. Intruz w wyniku ran zmarł. Sąd uniewinnił niewiastę i orzekł, iż działała w słusznej sprawie, broniąc domu i swej czci.
Strajk mleczarzy w Świętochłowicach
Przypomnijmy na koniec inne wydarzenie, a mianowicie strajk mleczarzy, do jakiego doszło w kwietniu 1937 roku. Wtedy to na świętochłowickim dworcu zepsuło się, a następnie wylało 15 tysięcy litrów mleka, które dostarczono do mleczarni Wilhelma Lewerenza (firma była przy ul. Bytomskiej 19). Ładunku jednak nie odbierano, gdyż mleczarze podjęli strajk, a przyłączyli się do nich dystrybutorzy (chcieli podwyżki o 10 groszy za litr). Zaznaczmy, że mleczarze zarabiali około 50 zł miesięcznie, czyli o połowę mniej od górnika, a także hutnika. Kobiety tam zatrudnione zarabiały jeszcze mniej.
Lewerenz zatrudniał około 70 osób, dzienna sprzedaż to około 10 tysięcy litrów, a dostarczał mleko głównie do szpitali i szkół. Strajk okupacyjny popsuł mu interesy, a przewodzili protestowi: Antoni Stefański i Jerzy Szeliga (obaj z Świętochłowic). Lewerenz wezwał policję do rozpędzenia protestujących. W ruch poszły pałki policji oraz pięści strajkujących. Wyrzuceni poza zakład szybko wracają na jego teren, gdyż firma nadal nie realizowała postulatów pracowników.
W końcu, po kilku dniach, właściciel ustępuje, ale przywódców podaje do sądu za zakłócanie porządku i wtargnięcie na teren zakładu bez zgody. Jesienią Sąd Grodzki w Chorzowie uznał ich za niewinnych, gdyż nie wtargnęli na teren zakładu, lecz już tam byli, zostali niesłusznie usunięci, więc wrócili. Lewerenz także zmienił nastawienie i sprawy socjalne załogi polepszyły się.
(map)
Może Cię zainteresować:
Świętochłowice w czasach śląskiej autonomii
Może Cię zainteresować:
Olimpijczycy ze Świętochłowic
Może Cię zainteresować: