Nie milkną echa historycznego szczytu Rady Europejskiej. Wśród najbardziej kontrowersyjnych decyzji wymienia się cięcia w Funduszu Sprawiedliwej Transformacji. Wynosi on teraz 17,5 mld euro i jest to powrót do parametrów zaproponowanych wcześniej przez Komisję Europejską.
Warto przy tym pamiętać, że polityczne i medialne zainteresowanie FST nie idzie w parze z realnym wpływem tego mechanizmu na transformację energetyczną.
Nawet w nieokrojonej wysokości 40 mld euro, fundusz byłby zaledwie kroplą w morzu inwestycyjnych potrzeb. W samej tylko Polsce, w ciągu najbliższej dekady koszt przystosowania gospodarki do wymagań unijnej polityki klimatycznej szacuje się na ćwierć biliona euro! Niemiecki think-tank Agora Energiewende szacuje, że do osiągnięcia celów klimatycznych cała Unia Europejska potrzebuje inwestycji o wartości 2,4 biliona euro.
Mimo cięć Polska i tak pozostała największym beneficjentem FTS z możliwością uzyskania nawet 3,5 mld euro, które trafią głównie na Górny Śląsk. Po szczycie pojawiły się komentarze, że właśnie ten region straci najbardziej, ponieważ przepadły miliardy na transformację energetyczną. Jest dokładnie odwrotnie. W Brukseli na stole negocjacyjnym pojawiły się pieniądze, jakich jeszcze w Unii Europejskiej nie widziano. Ponad bilion euro wynosi wspólnotowy budżet na latach 2021 – 2027, a fundusz odbudowy gospodarki po koronawirusie to dodatkowe 750 miliardów. Polska jest w grupie krajów, które skorzystają najwięcej. Z unijnej puli, po przeliczeniu na złotówki przypadnie nam aż 750 miliardów. Zgodnie z ustaleniami brukselskiego szczytu około 30 proc. tych środków musi zostać przeznaczona na cele klimatyczne.
Największym wygranym będzie Śląsk, gdzie popłynie najwięcej unijnych pieniędzy, jakie Polska wyda na transformację energetyczną.
Finanse to nie jedyna korzyść. Jeszcze przed szczytem Charles Michel, przewodniczący Rady Europejskiej domagał się, aby część wypłat uzależnić od zadeklarowania przez kraje członkowskie osiągnięcia neutralności klimatycznej do 2050 roku. Ostro sprzeciwiał się temu premier Mateusz Morawiecki, który podczas posiedzenia Rady Europejskiej w grudniu ubiegłego roku zagwarantował Polsce własne tempo w dochodzeniu do Zielonego Ładu. Ostatecznie „warunkowość” klimatyczna nie pojawiła się w zapisach końcowych szczytu. Polska, a głównie Śląsk zyskał czas na modernizację gospodarki.
Paradoksalnie, indywidualne tempo w dochodzeniu do neutralności klimatycznej jest korzystne także dla Brukseli.
Unia Europejska uwielbia puste symbole i gesty na pokaz. Ustalenie konkretnej daty na pożegnanie się z dwutlenkiem węgla też jest zabiegiem propagandowym, niewiele mającym wspólnego z racjonalnością oraz odpowiedzialnością za ludzi i gospodarkę. Są kraje, które zameldują Zielony Ład wcześniej, jak choćby Szwecja, gdzie energetyka odnawialna ma długie tradycje i klimatyczna transformacja nie jest żadnym wyzwaniem, lecz konsekwencją polityki prowadzonej od dekad. Na drugim biegunie jest Polska. Ze względów technologicznych i finansowych nie osiągniemy neutralności klimatycznej w ramach czasowych narzuconych przez Brukselę. Jeśli chodzi o organizację energetyki oba kraje dzieli przepaść. Nie ma logicznego uzasadnienia, aby przykładać do nich jedną miarę w osiąganiu unijnych celów klimatycznych. Być może determinacja Polski w obronie własnego tempa transformacji energetycznej otworzy oczy unijnym urzędnikom. Zielony Ład nie jest przecież takim zabiegiem jak zmiana czasu z zimowego na letni, gdzie wystarczy tylko ludzka decyzja. Dochodzenie do neutralności klimatycznej to skomplikowany, pełen wyrzeczeń proces, gdzie nie wszystko jest jeszcze pewne i znane. To właśnie chciała powiedzieć polska delegacja podczas szczytu w Brukseli i trzeba mieć nadzieję, że ta prawda, przynajmniej w części dotarła do naszych unijnych partnerów.
Izabela Kloc,
poseł do Parlamentu Europejskiego,
członek komisji
Przemysłu, Badań Naukowych i Energii.