W okresie międzywojennym bieda w niektórych środowiskach była wielkim problemem. Niektórzy próbowali się ratować nielegalnie dobywając węgiel i tym samym stając się problemem dla policji, gdyż dzikie szybiki stanowiły realne niebezpieczeństwo dla mieszkańców oraz samych „górników”. Działali do tego nieprawnie, gdyż bez koncesji korzystali z zasobów naturalnych, czyli z węgla, który sprzedawali taniej, aniżeli w legalnych punktach dystrybucji. Biedaszybikarze nic nie robili sobie z przestróg, czy nawet gróźb policji.
Pewnego razu jedna z zaniepokojonych kobiet poinformowała policję, że mąż i synowie nie wrócili z szybiku (prawdopodobnie na Hugobergu) do domu. Śląska Policja od razu rozpoczęła akcję ku powszechnemu zdziwieniu mieszkańców. Okazało się, że razem z innymi utknęli w szybie. Użyto wszelkiego możliwego sprzętu, wykorzystano siły policji, straży pożarnej i ochotników. Po niemal dwóch dniach udało się wyczerpanych niefortunnych biedaszybikarzy wydostać na powierzchnię. Prasa obszernie relacjonowała akcję, jednak przemilczano fakt czy owi „górnicy” ponieśli większą karę za nielegalne wydobywanie węgla, czy za całą akcję policji.
Sprawa dyrektora objazdowego cyrku
Znacznie poważniejsza sprawa przydarzyła się dyrektorowi objazdowego cyrku „Alfredo” Brunonowi Białasowi z Nowej Wsi, który przybrał pseudonim artystyczny Buffalo Bill. Było to w czasie występu w Chropaczowie. Dyrektor bystrym okiem zobaczył na widowni trzy dziewczynki, które (jego zdaniem) mogły uatrakcyjnić występy cyrkowego zespołu. Za zgodą matki (ubogiej wdowy Trzecińskiej) wziął dziewczyny pod swą opiekę i zapewnił, że zostaną akrobatkami. Miał im dać utrzymanie, dobre warunki bytu i możliwość nauki. O tym wszystkim miał regularnie, co tydzień, informować matkę pisemnie.
Wywiązywał się z tego tylko krótki czas. Zaniepokojona rodzicielka zawiadomiła policję. W międzyczasie na Śląsku Cieszyńskim pewien rolnik w czasie popisu cyrkowców zauważył w zespole posiniaczone i poranione dziewczynki. Widać było, iż zostały pobite. Nie zważając na protesty dyrektora zabrał je, nakarmił, opatrzył, poprosił o adres i powiadomił matkę. Wówczas wyszło na jaw, że dyrektor kazał siostrom spać na deskach podłogi. Pewnego razu jedną z nich rzucił na klatkę z lwem, a wystraszone zwierzę poraniło ją łapą, zaś drugą zamknął w klatce z wilkiem i w efekcie została pogryziona.
Siostry nie miały okrycia, gdyż ich płaszczyki służyły za przykrycie dla lwa, a ciepłą strawę dostawały tylko za dobrze wykonane ćwiczenia. Gazeta „Siedem groszy” poinformowała, że dyrektor został skazany przez sąd na osiem miesięcy więzienia, a sędziowie nie wzięli pod uwagę jego tłumaczeń, że ma podeszły wiek, zszargane nerwy, a nauka akrobacji wymaga od adeptów poświęcenia.
Oszust z Huty Zgoda
Kolejna sprawa dotyczy Huty Zgoda, gdzie pracował Czesław Starosolski znany tu jako inżynier Zbigniew Wielski. W rzeczywistości był oszustem i złodziejem recydywistą. Wywodził się z dobrej rodziny, gdyż był synem wicestarosty z Żywca. Wtedy to, jako młody człowiek, chcąc szybko zdobyć pieniądze, postanowił napaść na pociąg. Razem ze wspólnikiem wdarli się do wagonu pocztowego, obezwładnili pracownika i związanego wyrzucili z pociągu, po czym w stosownej chwili wyskoczyli z workami pieniędzy. Za ukradzioną mamonę kupili samochód i hulali po całym kraju, a złapano ich po wypadku drogowym, gdy wylądowali na drzewie. W bagażniku znaleziono worki z resztą gotówki.
Potem Starosolski podawał się za hrabiego Potockiego, lecz prawda rychło wyszła na jaw. Trafił do więzienia, dostał wyrok 6 lat, ale jednak uciekł. Zmienił nazwisko, założył zakład naprawy radioodbiorników, których nie naprawiał, lecz kradł, dodatkowo podrabiał różne dokumenty i wyłudzał pieniądze.
Do Świętochłowic trafił w 1936 roku z poręki jakiegoś znajomego, który polecił go do pracy w hucie, która dostała prestiżowe zlecenie na wykonanie pięciu wielkich żurawi. Starosolski podał się za absolwenta Politechniki Lwowskiej, a także uczelni wiedeńskiej i przedstawił świadectwa zatrudnienia w firmach Daimler-Benz oraz Skoda. Oczywiście wszystkie dokumenty były sfałszowane. Pomyślnie przeszedł rozmowę kwalifikacyjną z głównym inżynierem.
W procesie oświadczył, iż nie było to nic trudnego, gdyż opanował kilka terminów, typu kondensator, generator. Ponieważ nowy inżynier twierdził, że już pracował przy dźwigach, więc powierzono mu wykonanie planów. Pensję miał wysoką, bo aż 640 złotych, a robotnik Zgody zarabiał wtedy około 100 złotych. W swoim biurze nie zajmował się jednak planami dźwigów, lecz ćwiczył podrabianie podpisów dyrektora naczelnego i innych pracowników. Policja na szczęście podążała jego tropem i namierzyła rabusia, a Huta Zgoda okryła się kompromitującym skandalem. W roku 1938 sąd dał mu za „całokształt” osiem lat więzienia. Czy odsiedział cały wyrok? Należy wątpić, wszak wybuchła wojna.
„Fryzjer” z przedwojennych Świętochłowic
Na zakończenie coś ze sportu. Kibice piłki nożnej pamiętają aferą ustawiania meczów z początku XXI wieku. Kierował tymi wszystkimi przekrętami człowiek noszący pseudonim Fryzjer. Może dlatego, że golił równo, do czasu bezpiecznie, ale i drogo. Umaczani w cały proceder byli też oczywiście piłkarze, trenerzy.
Okazuje się, że to nie był pierwszy przypadek w historii polskiego futbolu, gdyż taka sytuacja zdarzyła się w roku 1928 w Świętochłowicach, a jej bohaterem był bramkarz miejscowego „Śląska” Alfred Mrozek. Pracował w hucie „Falva” i stał się ofiarą redukcji. Był więc w wielkiej potrzebie finansowej i dlatego też upatrzyli go sobie sympatycy Ruchu Dębu z Katowic. Zaczęli najpierw nachodzić matkę Mrozka i pytać o syna. W końcu doszło do spotkania z nim w Wielkich Hajdukach w restauracji Zimermanna.
Reprezentanci Dębu (były piłkarz Kandziora, działacz klubowy Sławiczek i sympatyk klubu Frydrych) zaproponowali Mrozkowi 300 złotych za porażkę Śląska, co by pozwoliło klubowi z Dębu utrzymać się w lidze. Mrozek starał się wyczekać i mówił, że sprawę przemyśli. Po rozmowie poszedł do swego klubu i poinformował o sytuacji. Zorganizowano spotkanie, które obserwował członek komisji rewizyjnej Śląska Krawczyński.
Mrozek umówił się, że dostanie 300 złotych po przegranym spotkaniu. Rzeczywiście jego drużyna przegrała, lecz w uczciwej walce, ale on dostał kasę, którą od razu przekazał do depozytu w klubie. Działacze Śląska zgłosili sprawę w piłkarskich władzach i rozpętała się afera. Sprawę badała specjalna komisja, a łapówkarze w końcu przyznali się do winy. Kandziora dostał dożywotnią dyskwalifikację, Sławiczka wyrzucili z klubu, a Frydrych dostał zakaz członkostwa w jakimkolwiek klubie sportowym. Najgorzej wyszedł na tym sam Ruch-Dąb, który jednak spadł z ligi.
Nie wiemy, jak potoczyły się losy Mrozka, za to jego klub, czyli „Śląsk”, zdobył później mistrzostwo, doczekał się nowego stadionu w roku 1934 (teren obecnej huty), a pięknie rozwijającą się działalność przerwała niestety wojna. Nam zaś pozostaje podumać nad karami, tymi sprzed lat i tymi, jakie spotkały przed niewielu laty piłkarzy, trenerów, działaczy i (o zgrozo) sędziów.
(map)