- Kryzys związany z koronawirusem zamyka pierwszy rok obecnej kadencji Parlamentu Europejskiego. Ten czas czegoś nas nauczył?
- Na pewno nauczył nas pokory. Musieliśmy zweryfikować dotychczasowe wyobrażenia o indywidualnym bezpieczeństwie i międzynarodowej solidarności. Czy jako europejska wspólnota nabraliśmy też rozsądku? Co do tego mam wątpliwości. Radykalizacja polityki klimatycznej dowodzi, że ideologia i emocje nadal biorą górę nad rozumem.
- Zielony Ład jest zły?
- Nie chodzi o to, czy jest zły. Rzecz w tym, czy jest realny i wykonalny. Polityka klimatyczna jest największym i najbardziej kosztownym, a jednocześnie najmniej uzasadnionym merytorycznie projektem w historii Unii Europejskiej. Zielony Ład zrodził się na radykalnych ideach, modzie, buncie młodych pokoleń i frustracji polityków, że Unia coraz mniej liczy się w świecie. W dodatku kryzys spowodowany koronawirusem wzmocnił przekonanie, że coś musi się zmienić. Niepewność jutra sprzyja wszelkiej maści fałszywym prorokom, którzy niewiele mają do powiedzenia, ale demagogicznymi hasłami potrafią porwać tłumy.
- Fałszywi prorocy są także w Parlamencie Europejskim?
- Zwłaszcza tam. Jeszcze niedawno Zielony Ład dzielił europejskich polityków na entuzjastów oczekujących neutralności klimatycznej do 2050 roku oraz realistów przestrzegających, że takie tempo zrujnuje gospodarkę wielu państw członkowskich i miliony ludzi wyprowadzi na społeczny margines. W czasach pandemii zaktywizowała się trzecia, rosnąca w siłę grupa. Oni nie chcą czekać do połowy stulecia. Domagają się osiągnięcia neutralności klimatycznej już w 2040 roku. Równie rewolucyjne są ich żądania dotyczące redukcji emisji dwutlenku węgla do 2030 roku. W międzynarodowych porozumieniach klimatycznych, zawartych jeszcze przed ogłoszeniem Zielonego Ładu, wciąż jest mowa o 40 proc. Tymczasem coraz więcej europosłów chce podniesienia tego pułapu do 65 proc. I nie są to pojedyncze głosy „zielonych” radykałów. Takie postulaty pojawiły się niedawno w oficjalnych stanowiskach dwóch wpływowych komisji Parlamentu Europejskiego: Środowiska, Zdrowia Publicznego i Bezpieczeństwa Żywności oraz Rozwoju Regionalnego.
- „Zielonym” jastrzębiem nie jest już Frans Timmermans, wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, który chce neutralności klimatycznej w 2050 i redukcji CO2 „tylko” o 50 proc?
- Nadal jest jastrzębiem, bo przecież nie zmienił poglądów. Paradoks polega na tym, że Bruksela może się teraz bawić w dobrego i złego policjanta. Podprogowy przekaz jest taki, że niepotrzebnie narzekamy na Timmermansa, bo do władzy może dojść na przykład szwedzka socjalistka Jytte Guteland, która w europarlamencie uchodzi za symbol eko-fanatyzmu.
- W mediach sporym echem odbił się list otwarty, jaki skierowała Pani do Fransa Timmermansa.
- Impulsem do napisania listu było majowe, internetowe posiedzenie „mojej” komisji Przemysłu, Badań Naukowych i Energii. Wziął w nim udział Frans Timmermans. Debata była ciekawa, ale wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej nie rozwiał najważniejszych wątpliwości, które nie dotyczą polityki lecz technologii. Podzielam zdanie wielu ekspertów, że opierając się jedynie na Odnawialnych Źródłach Energii (OZE) nie zapewnimy światu bezpieczeństwa energetycznego. Można manipulować opinią publiczną, ale praw fizyki nie da się oszukać.
- Dlaczego uważa Pani, że na OZE nie można oprzeć bezpieczeństwa energetycznego?
- Ponieważ wszystkie OZE - w szczególności instalacje słoneczne i wiatrowe - nie są w pełni dyspozycyjne. Wykorzystanie mocy w panelach fotowoltaicznych wynosi około tysiąca godzin rocznie. Lądowe farmy wiatrowe mogą pracować 2500 godzin. Tymczasem rok liczy 8760 godzin, a gospodarka i społeczeństwo potrzebują energii w sposób ciągły - 24 godziny na dobę i siedem dni w tygodniu. Ponieważ OZE nie są w stanie zapewnić ciągłych dostaw energii operatorzy systemów energetycznych muszą utrzymywać w stanie gotowości elektrownie węglowe, gazowe czy jądrowe. Na tym polega największy paradoks, a raczej samobójcza idea Zielonego Ładu, że Bruksela chce nam odebrać gwarancję bezpieczeństwa i równowagi w energetyce.
- Frans Timmermans jest chyba faktycznie dobrym policjantem skoro dopuszcza gaz jako paliwo pośrednie w przechodzeniu od węgla do OZE. Walczyła Pani o to w swojej komisji, choć wielu eurodeputowanych chciało wykluczyć inwestycje gazowe z unijnego dofinasowania.
- Na szczęście w Unii sporo do powiedzenia ma jeszcze frakcja rozsądku, do której w Parlamencie Europejskim należy zaliczyć Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Na szczeblu przywódców państw w tym gronie na pewno wyróżniają się premier Mateusz Morawiecki i prezydent Andrzej Duda. Między innymi dzięki ich staraniom z unijnego dofinansowania nie zostały skreślone inwestycje gazowe. To ogromny sukces i świetna perspektywa dla Polski. Dzięki gazoportowi im. Lecha Kaczyńskiego w Świnoujściu i dostawom z USA, staliśmy się poważnym graczem na europejskim rynku tego surowca. Naszą pozycję wzmocni gazociąg Baltic Pipe. To strategiczny ruch otwierający nowy korytarz dostaw z Norwegii do Polski i dalej na europejski rynek.
- Gaz jest strategicznym surowcem, ale patrząc na słabość OZE i chłonność energetyczną polskiej gospodarki i tak nie uciekniemy od węgla.
- Dlaczego mamy uciekać? Węgiel może dla Polski pełnić - jak dotychczas - rolę ostatniej linii energetycznej obrony. Energia z odnawialnych źródeł jest niepewna technologicznie. Gaz ma więcej zalet, ale nie jesteśmy w stanie tylko na nim oprzeć narodowego bezpieczeństwa energetycznego. Atomu nie mamy, więc na razie nie ma o czym rozmawiać. Węgiel nawet jeśli nie jest już postrzegany jako „czarne złoto” to na pewno nie zasługuje na miano „czarnego luda”, którego można obarczyć winą za każdy roztopiony lodowiec i każdą chmurę smogu. Węgiel jest paliwem, któremu w tych trudnych czasach warto dać szansę inwestując w nowoczesne, niskoemisyjne technologie spalania. Poza tym dlaczego Polska ma uciekać od węgla skoro nie robi tego świat ani nawet Unia Europejska. Nawet Niemcy z końcem maja uruchomiły nową elektrownię węglową Datteln 4 w Zagłębiu Ruhry.
- Sytuacji jaka wytworzyła się wokół górnictwa z uwagą i niepokojem przyglądamy się zwłaszcza na Śląsku.
- Trzeba się nie tylko przyglądać, ale głośno mówić, debatować i odkłamywać fałszywe informacje na temat górnictwa. Są politycy, także w Polsce, którzy przekonują, że nowe etaty w branży odnawialnej energii rozwiążą problem bezrobocia, gdyby upadło górnictwo. My na Śląsku tego tak nie postrzegamy. Wciąż mamy w pamięci „transformację” z lat 90., kiedy zlikwidowano dziesiątki przedsiębiorstw, a setki tysięcy ludzi straciło źródło utrzymania, choć obiecywano im nowe miejsca pracy. W ubiegłym roku naukowcy z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach przygotowali ekspertyzę dotyczącą skutków ewentualnego zamknięcia Polskiej Grupy Górniczej. Z tych wyliczeń wynika, że utworzenie nowych stanowisk pracy w miejsce likwidowanych etatów w PGG oraz sektorach okołogórniczych, kosztowałoby około 200 miliardów złotych. Mówimy tylko o jednej spółce, a przecież w naszym regionie jest wiele większych i mniejszych firm żyjących z górnictwa. Im głośniej będziemy mówić o tym na Śląsku tym jest większa szansa, że usłyszą nas w Brukseli.
- Liczy Pani na odpowiedź od Fransa Timmermansa?
- Nie chodzi o to, aby mi odpisał, ale przynajmniej niech przeczyta i weźmie sobie te słowa do serca.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Jerzy Filar
Izabela Kloc jest członkiem grupy Europejskich Konserwatystów i Reformatorów.
W Parlamencie Europejskim zasiada w Komisji Przemysłu, Badań Naukowych i Energii.